Wędrując po blogach ostatnio widzę dyskusję pt. „Dobre bo polskie” i trochę mnie ona śmieszy i wkurza. Wieje od niej takim fanatyzmem, znam ten rodzaj fanatyzmu, z czasów moich poszukiwań siebie. Latania na skłot, feministycznych zapędów, wegetarianizmu, końskich fundacji, bojkotu produktów z Chin i ze skóry i innych takich;]
Znam i uważam że jest dobry w okresie młodzieńczego buntu. Że kształtuje człowieka. Ale też że przychodzi taki czas, w którym trzeba wyrosnąć. Bo fanatyzm jest w wydaniu dużych ludzi i groźny i śmieszny, zwłaszcza jak nie jest konsekwentny – bojkotuję co chińskie ale mam komórkę złożoną tam, i połowę ubrań z Chin, a w domu króluje skandynawska stylistyka.
Lubię polskie produkty ale nie chcę za nie przepłacać. Znam nasze zwyczaje i staram się je celebrować. Wieszam flagę na 11 listopada, śpiewam kolędy i wiem co to jest „święty kąt” i korowaj ale nie czyni mnie to wcale lepszą w te dni ode mnie w dni kiedy piekę lussekater czy wydrążam dynię.
Trzeba mieć świadomość korzeni ale bez popadania w paranoję.
Gdybyśmy nie oglądali się na innych dziś chociażby nie było by w naszych domach choinki…
Tak więc pozdrawiam Was ciepło, bez fanatycznych złudzeń
Folkmyself – brzmi lepiej niż „zcepeliujsię” czy „zludujsię”
Styczeń 17, 2010
Wydaje mi się moja Droga, że Ty też zareagowałaś trochę jednostronnie na naszą dyskusję. Nie ma nic złego w wymianie myśli na jakiś temat. „Wkurza”, „śmieszy” po co nagle takie słowa… Przecież tu nie chodzi o jakieś nacjonalizmy, tylko o docenienie polskich wytworów. Nikt nie jest naiwny i wiemy, że jesteśmy społeczeństwem globalnym i chwała za to, że MOŻEMY WYBIERAĆ!
Pozdrawiam Cię serdecznie! Nie odbieraj proszę mojego komentarza jako nieprzyjemnego. Stwierdziłam, że muszę wyjaśnić co nieco, jeśli uruchomiłam tą lawinę…
Styczeń 17, 2010
„bojkotuję co chińskie ale mam komórkę złożoną tam, i połowę ubrań z Chin”…myślę, że jeśli ktoś faktycznie bojkotuje to co chińskie, nie robi tak kardynalnych błędów
Faktycznie potrzebujemy doceniać polskie sprawy…np. język, jedzenie. Oczywiście kultury się przenikają i to dobrze. Chodzi o to, żeby nie przenikała się tandeta. A czy sauna w domu jest znakiem skandynawskiej stylistyki? Tak może powiedzieć tylko ten, kto nie wie, że archeologom już zdarzyło się u nas znaleźć pozostałości po saunach. Były podobno jeszcze przez chrztem Polski. Tzn. przed implementacją obcej kultury.
Styczeń 17, 2010
Z sauna owszem- Słowianie jej zażywali aczkolwiek już wówczas kultury się dość mieszały Lubie nasza kulturę, zwyczaje, zwłaszcza te pogańskie- bo są dla mnie bajkowe po prostu :). Niektórymi nie mamy się co chwalić, wyznaję też zasadę: „tam dom mój gdzie serce moje”. Jeśli ktoś kocha daleki wschód ,czemu ma nie rozpływać się nad japońską filozofia , tylko dlatego ze urodził się w Polsce? Dawno temu byłam na ślubie koleżanki w Hiszpanii i jej przyszyły mąż właśnie był sobie takim hmm „nacjonalistą” ? , który uważał ze wszystko co jest spoza Hiszpanii jest obrzydliwe i nie warte uwagi.. głupie ,dziecinne i często niebezpieczne.. Kochajmy nasz kraj i nasze zwyczaje- patrząc trzeźwo i dostrzegając również nasze wady i innych zalety : ) Chociaż rozumiem troszkę trend by jednak to co Polskie wypromować.. bo mamy trochę takie tendencje ze jak cudze to na pewno lepsze.. Jak piszesz – najważniejszy jest umiar.. ps. ja tez kiedyś wojowałam wegetariańsko /końsko pozdrowienia od
byłej aktywistki
Styczeń 19, 2010
Bardziej przeczuwam niż wiem dlaczego dusza Ci się mentalnie żachnęła na dyskusję „dobre bo polskie”.Dla mnie logiczniejsze byłoby ,”dobre bo dobre” ale to nie ta dyskusja.
Odezwałam się dlatego bo myśle podobnie w tej kwestii.Jestem za możliwością wyboru ,nawet jesli jest zły,za krytycznym mysleniem, za konsekwencją ,jesli się w sprawie jakies idei optuje tak gorliwie.
POZDRAWIAM
Styczeń 26, 2010
A mnie, z podobnej bajki, irytuje wszystko, co sztuczie-modne „bliżej natury”. Choć rozumiem ideę powrotu do „źródeł” i sama się w nią poniekąd wpisuję piekąc chleb, gotując na starej opalanej drewnem kuchni, robiąc przetwory czy pielęgnując własny warzywnik. Ja z wyboru żyję na wsi, tam gdzie „wrony zawracają”. Remontuję 100-letni dom i sadzę stare odmiany drzew owocowych. Sortujemy śmieci, mamy kompostownik. Nie stosujemy nawozów. Jemy naturalne, lokalne produkty. Ale jak widzę na blogach, czy facebooku moje miejsko zakorzenione znajome, które polecają mi karmienie piersią jak najdłużej się da, wychowanie bezpieluchowe dziecka, dietę bez produktów mlecznych i ubranka dla dzieci z bawełny organicznej po 200 zł za koszulkę- wszystko dla idei, dla kobiet, które w mieście mają dużo pieniędzy i czasu, to mi się słabo robi. Moja 2.5-letnia córka jest karmiona mlekiem z pudełka, nosi ciuchy z marketów i sieciówek, ale je warzywa, które wspólnie posiałyśmy i podlewałyśmy. Biega boso po dzikim ogrodzie, karmi konie i cielaki sąsiadów. Ma już pierwsze doświadczenia w siodle. Chociaż ja nie jeżdżę konno, jednym z jej pierwszych słów był „koń” i fascynacja pozostała do dziś. Wydaje mi się, że moje życie mimo wszystko jest prawdziwsze i bliższe natury. Nie mam czasu na nieużywanie pampersów, za to mam czas na spacery po lesie, wycieczki rowerowe z dzieckiem w foteliku, podlewanie ogrodu i zrywanie truskawek prosto z krzaczka. To jest moje życie na wsi. O takim marzyłam. I dla takiego stałam się kobietą domową. A saunę też budujemy, z tym że mój mąż po wschodniemu nazywa ja banią.