Słowo „tężnia” kojarzyło mi się z dziadkami i kocem w kratę. Sanatorium dla zramolałych par. Piciem paskudnych wód i wysyłaniem pocztówek do krewnych. Chodzeniem na fajfy i na deptak.
Stąd też gdy usłyszałam o tężniach w Gołdapi, jakoś mnie to wcale nie ruszało. Przecież nie mam stu lat i perfum „Pani Walewska”…
Gołdap to miasteczko, z którego pochodzi moja mama i mieszka tam pół mojej bliskiej rodziny. Miasteczko, gdzie od dziecka spędzałam ferie i wakacje. Chodziłam nad rzekę, jeździłam minibusem i na workach wypełnionych słomą pokonywałam zimą „wąwóz”.
Nadal tam wracam, przynajmniej raz w roku. Spotkać bliskich, pooddychać dzieciństwem, odwiedzić stare kąty.
Gdy wczoraj pojechaliśmy na tężnie, byliśmy już na niedoczasie.
Z jęczącym zmęczonym małym bobkiem, po całym dniu atrakcji.
Bardzo żałowałam, że nie mam kilku godzin by się tam poprzechadzać. Powdychać, pooddychać.
Wciągnąć w nozdrza ten mikroklimat. Zachłysnąć się siedzeniem w szumie wody, poczytać na ławce książkę, zamknąć oczy pijąc kawę.
Marzenia sciętej głowy.
Bo w sumie trochę prawdy jest w tym, że to geriatryczna rozrywka. Dla matki i ojca niedostępna.
W takich chwilach jak tam w tężniach, na godzinę albo dwie bym się zamieniła. Nakręciła loki, pomalowała usta na czerwono. Za uszami skropiła „Panią Walewską”.
I przez godzinę albo dwie bym się rozkoszowała.
Ciszą i spokojem bycia starszą panią.
Lipiec 18, 2014
Uśmiałam się i zapomniałam, że jest takie fantastyczne słowo jak zramolały Tężnie uwielbiam ale takiej wielkiej to jeszcze nie widziałam ani nie byłam.
Lipiec 18, 2014
Mi się „ramol” na tężniach właśnie przypomniał;]
Lipiec 18, 2014
Gołdap